No i nastąpił wielki powrót do pstrykania. Na całe szczęście istnieje taka miejscówka jak allegro. Jeśli się chce to można tam znaleźć naprawdę cudne rzeczy, a przy odrobinie szczęścia i determinacji cena staje się kusząca. Na aparat polowałam dłuższy czas, ale w portfelu można znaleźć jedynie pajęczynę, a skarbonka dogorywa gdzieś pod łóżkiem. Na szczęście ludzkie życie jest pełne takich dni, kiedy jakaś dobra "mamina" wróżka zwali Cię z fotela zdaniem "Masz półgodziny na wybranie sobie aparatu na urodziny!". Dla mnie bosko, oprócz tego, że wybór ogromny, próg cenowy ustalony, a ja mam wielkie oczy bo każdy jeden trochę inny. Ten ładny, ale optyka marna, ten ma optykę, ale jest na baterie (a ja sobie powiedziałam z góry, nigdy więcej żadnych złomów na bateryjki). Inny znowuż spełniał wszystkie wymogi, oprócz jednego - ceny. Aż w końcu znalazłam, było tylko jedno "ale", zostało 6 godzin do końca aukcji. Z początku z przekory, mama kazała mi podbić cenę "Niech ktoś nie kupi go za tanio.", ale czas się po woli kończył, a ja się na niego nakręcałam. Godzinę przed końcem ktoś mnie przebił o 50 złotych, a ja ? No oczywiście, on był już mój, już nim robiłam wyimaginowane zdjęcia. Godzina 23 z minutami, a ja od samiuśkiego rana na nogach. "Mamo, a jak nas przebiją ? :(" "Niech Ci będzie, daj jeszcze 50 złotych." ":)" I tak oto, nieznacznie przekraczając wyznaczony mi limit, wylicytowałam Nikona Coolpix 5700 z etui, trzema kartami pamięci,dwoma akumulatorami i filtrem UV. Jak rano otworzyłam oczy, to do komputera i nabazgrać e-mail do sprzedawcy. Wymęczyłam u niego, że wyśle mi aparat kurierem. Tylko kurde to był piątek. Cały weekend na niego czekałam, a w poniedziałek zamiast wyczekiwać na żółty samochód z napisem DHL, zostałam zmuszona iść na występy do brata. Przed wyjściem wykleiłam pięknie wygryzioną karteczkę na skrzynce z napisem "Do Kuriera ! W sprawie przesyłki proszę dzwonić na numer telefonu ..." No i słyszę jak mój teoretycznie wyciszony telefon, wydziera mi się w środku piosenki o wesołych bałwankach. Kurier, chyba lekko zaskoczony taką melodią w tle, śmiejąc się ze mnie, zgodził się przyjechać za półgodziny. Wracając do domu widziałam jak skręca w moją ulicę. Dopadłam go przy bramie. Jeszcze go męczyłam i otworzył przy mnie paczkę, bo co by było gdybym dostała dwa ziemniaki w pudełku ? Co to, to nie. Włączenie go zajęło mi dobre 10 minut, ale szybko załapałam z czym to się je i o pstrykany został caluśki dom, a w szczególności te moje rozrabiaki, wieczne szczeniaki.
A oto moje nowe kochanie.
Zdjęcia się nim robi wprost fenomenalnie, w porównaniu ze starym Kodakiem, wychodzą jak maluch i BMW, zgadnijcie, który to który :).